Na początku był Poznań i już wtedy bieg przez 42 km wraz z tysiącami innych zapaleńców
wydał mi się czymś niezwykłym. A może by tak przebiec się z jeszcze większym tłumem?
Tylko, że Poznań jest w Polsce największy, więc trzeba szukać gdzieś dalej. Największy okazał się być
Nowy Jork, ale i też był sporo dalej. No i nie jest łatwo się tam dostać. Limit czasowy był o
o 47 minut lepszy od mojej życiówki - więc poza zasięgiem. Ale pomarzyć zawsze było można.
Oglądałam w kółko na youtube filmik i podziwiałam widok mostu Verrazano-Narrows zapełnionego maratończykami, oraz
Marilsona Gomesa Dos Santos i Jelenę Prokopucką finiszujących w 2006 w NY. Potem biegając po Trzebnicy wyobrażałam
sobie, że oni biegną obok mnie.
Prawie rok po Poznaniu pobiegłam Warszawę i nie wiem na ile pomogły mi marzenia ale pobiegłam poniżej limitu
bijąc życiówkę właśnie o 47 minut. I to był pierwszy krok do spełnienia.
Nowy Jork w nocy z samolotu wyglądał jakby niebo olbrzymia tablica świetlna. Z tym, że świecące paciorki były
wszystkie uszeregowane w kratkę.
Nie wiem czy to zmęczenie podróżą, czy zmiana klimatu sprawiły,
że miałam poważne kłopoty trawienne, tak że z trudem dotarłam do biura rejestracji maratonu. Ledwie szłam, a przecież
następnego dnia miałam biec.
Niedzielny poranek, po bezchmurnej nocy był bardzo zimny. Płynąc na Staten Island podziwiałam widok Manhattanu we
wschodzącym słońcu i było mi bardzo miło, że Statua Wolności macha mi ręką na powitanie.
W strefie startowej głos z megafonów stanowczo kazał stanąć na starcie już na godzinę przed, co oznaczało
przedwczesne pozbycie się odzieży.
Przy zapisie na maraton bezmyślnie podałam przewidywany czas biegu na 4 godziny, więc zostałam przydzielona
do wolniejszych ode mnie biegaczy. Przede mną stały tysiące "zawalidróg". Kiedy, zupełnie skostniała z zimna w końcu,
ruszyłam, nie miałam nawet jak przyśpieszyć żeby się rozgrzać.
I wkrótce potem nastąpił ten od dawna wymarzony
Verrazano-Narrows Bridge. Jeszcze nigdy i nic mojego zapału nie chłodziło tak jak lodowaty wiatr na Verrazano-Narrows,
który tam wiał znad zatoki.
To były pierwsze kilometry, a ja już czułam deficyt energii. Jedynym ratunkiem było jak najszybsze przebiegnięcie
tego mostu i rozgrzanie się dowolną techniką, więc gnałam slalomem i przeskakiwałam wszystko co na drodze - chyba z kilkanaście
tysięcy biegaczy tam wyprzedziłam.
A potem to już bajka. Tłumy kibiców (w tym sporo Polaków) wiwatowały, 38 tys maratończyków biegło ze mną, a muzyka,
którą grały po drodze różne popowe zesoły sprawiły że po prostu płynęłam w zachwycie słonecznymi ulicami Nowego Yorku.
Nawet nie wiem kiedy zrobił się Central Parku. Chciałam troszkę przyśpieszyć, ale te ostatnie mile to
lubią się dłużyć. Niezwykły doping dodawał siły. Dopiero na mecie poczułam, że to co biegłam, to chyba był
maraton. Jednak mimo dobrego, jak na mnie, czasu i mimo, że po przekroczeniu linii mety zataczałam się
ze zmęczenia, to w rezultacie nie miałam żadnej kontuzji, a nogi też były w stanie lepszym niż
we wszystkich poprzednich maratonach.
Do
wyjścia ze strefy bezpieczeństwa był spory kawałek - ok 30 min drogi i to dało mi czas na to, żeby dojść do siebie,
ale też i żeby znowu pożądnie zmarznąć.
Na zewnątrz czekała rodzina: mój mąż oraz mój brat cioteczny ze swoją żoną czyli
moi wspaniali kibice z 18-tej i 23-ciej mili. Poszliśmy sobie na pyszny obiad (wczorajsze dolegliwości minęły bez śladu), a potem
do wieczora łaziliśmy po ulicach Manhattanu.
Uzyskany czas: 3godz.11min.22sek. dał mi w klasyfikacjii generalnej 1841 miejsce na 38000, w klasyfikacji generalnej kobiet
149 miejsce na 12843, zaś w kategorii wiekowej 4 miejsce na 1611 pań po 40-ce (ale przed 50-tką)
Zwycięzcą tego ING New York City Marathon został
Marilson Gomes Dos Santos, czyli "mój kolega", z którym
w marzeniach ścigałam się po Trzebnicy (Jelena niestety nie pobiegła).
Bo
TAK SPEŁNIAJĄ SIĘ MARZENIA.
Warto o tym pamiętać i jeszcze to, że one nawet potrafią przekroczyć wszystkie zakreślone im granice i limity.
Cały pomaratoński poniedziałek spędziliśmy z mężem na
zwiedzaniu Nowego Jorku, a we wtorek polecieliśmy na
wycieczkę po południowo zachodnich stanach. Przed nami były: Arizona, Nevada, Kalifornia, a dokładnie
Kanion Kolorado, Las Vegas, Dolina Śmierci, Los Angeles i wybrzeże Pacyfiku.